czwartek, 17 kwietnia 2008

Chodź, złam mi nos.

Lubię się bić i lubię pić. Im więcej wypiję tym chętniej się biję. To chyba efekt zażywania leków psychotropowych razem z alkoholem. Chyba nie powinno się tego łączyć. Jednak bez alkoholu nie potrafię się obejść a psychotropy... cóż, prawda jest taka, że nic mi nie pomagają. Stanowią jedynie kolejny problem do analizy dla mojego przyszłego biografa. Z tym biciem to też trochę przesada, zwykle kończy się na wyzywaniu. Jako, że jestem dosyć sporych gabarytów to ludzie chyba myślą, że jestem ostry zawodnik jak mnie kiedyś nazwało kilku kolesi w jadłodajni filozoficznej po tym jak chciałem z nimi wszystkimi wyjść na zewnątrz się napierdalać. Pewno kiedyś znajdzie się ktoś kto się nie przestraszy brzucha i moich 120 kilo mięśni i będe mógł wtedy żewnie zaśpiewać razem z Mike’m Nessem: I’ve got broken nose and a broken heart and empty bottle of gin. Zawsze chciałem być podmiotem lirycznym jego piosenek, smutne kawałki dla twardych kolesi. Serce złamane mam nie od dziś, alkoholu zawsze brakuje. Czekam na kozaka który przetrąci mi nos. Chodź no który, spróbuj szczęścia!!

Skoro mowa o byciu podmiotem lirycznym w piosenkach, to zawsze dużą łączność czułem z tekstami Lesława, ale raczej z okresu Partii niż Komet. Ostatnio postawiłem sobie za cel, że już więcej nie będę płakał z powodu kobiety. To głupie i pedalskie. Twardziele płaczą tylko i wyłącznie słuchając innych twardzieli. I właśnie Mike Ness jest zdecydowanie jednym z nich

Natomiast kwestia twardzielstwa króla żolibilly Lesława jest dosyć wątpliwa, ale ok trzeba oddać mu sprawiedliwość i przyznać, że nie raz zdarzyło mi się wzruszyć słuchając jego piosenek i samotnie spacerując po Warszawie. No i chyba największy mistrz. Johnny Cash.

Płakałem również po śmierci dziadka, po porażce Legii z Widzewem w końcówce meczu decydującym o mistrzostwie Polski i na filmie Titanic gdy boski Leo szedł na dno. I nie widzę w tym nic złego. Co prawda Boys don’t cry ale cóż. Życie to nie piosenka. Aha, jak zdechł mój piesek również płakałem. Wytatuowałem sobie nawet jego imię na ramieniu - Reksio. Tuż nad cytatem z Ramones.

Skoro wspomniałem o swojej wadze, a raczej powinienem się wyrazić nadwadze to w zasadzie nie ważę nadal 120 a jakieś 110. Przeszedłem na dietę polegającą na nie przyjmowaniu pokarmów po godzinie 19. Efekty podobno zauważalne są gołym okiem. Ja w celu zweryfikowania swoich postępów w walce z nadwagą używam fachowego przyrządu jakim jest waga łazienkowa. I faktycznie, na białym cyferblacie stoją jak wół czarne cyfry 110. Sweet as a nut jak mawiają anglicy.

wtorek, 15 kwietnia 2008

O jak Obelżywy

Obelżywe wydaje mi się picie piwa w grupie większej niż 3 osoby. Wogóle obelżywe wydaje mi się przebywanie w grupie ludzi wiekszej niż 3 osoby. Ludzie z zasady wydają mi się obelżywi. Obelżywe wydają mi się głupie dziewczyny z którymi czasami muszę pić piwo w kawiarni Bajka na Nowym Świecie. Dziewczyny pijące piwo w nadmiernych ilościach wogóle wydają mi się nadwyraz obelżywe. Nie wydaje mi się, aby obelżywe było to, iż jestem szowinistyczną świnią. Raczej uważam się w tej kwesti za konserwatystę i poprostu nie lubię gdy dziewczęta są obelżywe. Za niezwykle obelżywe uważam również dziewczęta w szalikach Legii Warszawa i każdej innej drużyny bez wyjątku. Także obelżwywe wydają mi się być dziewczyny, które podczas pierwszej rozmowy mówią, że interesują się gotowaniem, dziećmi i sexem i gdy wypowiadają ostatni wyraz rozchylają uda tak, że po mimo ciemności panujących w klubie widać im majtki. Szczególnie fakt ten uważam za obelżywy gdy po takiej deklaracji ze strony takiej obelżywej osoby nie dochodzi do żadnych czynności które tezę tą mogły by potwierdzić.Takie obelżywe myśli rzucają zapewne ciemne światło na mą osobę i zapewne wiele osób pomyśli sobie, że to ja jestem obelżywy. I pewno mają rację. Codziennie rano patrząc w lustro stwierdzam ze zgrozą, że jestem conajmniej brzydki i mało atrakcyjny. Jestem w stanie zrozumieć jeśli ktoś stwierdzi, że epitety które wobec siebie użyłem są zdecydowanie za słabe i powie o mnie ze wstrętem, takim samym jakim ja darze wszystkich innych, albo nawet większym: obelżywy. W przekonaniu tym utwierdziło mnie zdjęcie do wizy amerykańskiej, które dziś sobie zrobiłem. Ale w jego wypadku nawet słowo obelżywe to za mało. Po prostu brak mi słów by opisać siebie samego.

poniedziałek, 7 kwietnia 2008

1

Urodziłem się w 1984 roku, po środku niczego. Mama opowiada mi zawsze, że byłem tak mały że pielęgniarz nosił mnie na jednej dłoni. Biorąc pod uwagę to, że teraz jestem przerośnięty to trochę trudno mi w to uwierzyć. Urodziłem się 9 maja. Radziecki dzień zwycięstwa. Reszta świata jako datę zakończenia wojny światowej uznaje 8 maja ale ja wole wierzyć, że to czerwonoarmiści mieli rację i swymi chwalebnymi czynami zwiastowali moje narodziny 39 lat później. Aby uzyskać tą liczbę musiałem użyć kalkulatora w komórce, albowiem jestem matematycznym wtórnym analfabetom. Tak więc moja osoba przyniosła światu tyle samo chwały i pożytku co tryumfy armi czerwonej na frontach europy. Urodziłem się w szpitalu wojskowym na warszawskim grochowie, dzielnicy o raczej złej reputacji, jednej z takich co to mama nie pozwoli ci nocą spacerować samemu na orlen po piwo jeśli przyjdzie ci tam mieszkać i być raczej grzecznym, ułożonym młodym cżłowiekiem stroniącym od bijatyk i nie trenującym modnych sztuk walki jak muay thai sambo czy krav maga. Po za samym faktem narodzin z dzielnicą tą więzy mam raczej luźne, jedyne co przychodzi mi do głowy to fakt, że w tym samym szpitalu zmarł kilka lat po moich chwalebnch urodzinach mój dziadek. Oficer wojska ludowego. Postać za pewne mało chwalebna. Nie służył w ak, prawdopodobnie nienawidził solidarności a marszałka Piłsudskiego uważał za frajera. Być może wyprali mu mózg na poligonach rakietowych w Kazachstanie. Babcia mówi, że te poligony dziadka zabiły, że promieniowanie, że atom, że bóg wie czym oni tam strzelali. Ja wiem jedno, z dziadka klawy gość był. Jak zmarł to dziwne rzeczy się działy. Po pierwsze mając lat kilka, tak 5 myśle, pierwszy raz w życiu wódki spróbowałem. Z kapelanem i wójkiem z kieleckiego no i z tatą. W restauracji żydowskiej na warszawskiej starówce, tuż przed pogrzebem. Wójek polał, mówi napij się za dziadka. No i się napiłem. Potem na drugą nóżkę było. Tak mi sie spodobało, że do dziś piję.

Potem to mama mówi, że straszyło. Na Ochocie mieszkaliśmy wtedy, z babcia, świeżą wdową po dziadku. I podobno straszyć zaczęło czas jakiś po pogrzebie. Ja tego nie pamietam, ale ogólnie jako dziecko mniej strachliwy byłem, więc mnie to chyba abrdzo nie przejęło. Z dziadkiem się kumplowałem więc niby dlaczego miałbym się go bać. No sensu żadnego w tym niewidze. Jednakowoż wnet się wyprowadziliśmy. Babcia została sam w dużym pustym mieszkaniu.

Niedługo obchodzić będę urodziny. Dwudzieste czwarte. Szmat czasu minął odkąd nie byłem w pustym dużym mieszkaniu na ochocie. Dużo czasu upłynęło od pierwszego łyku wódki.

Teraz drugi dziadek leży na oddziale intensywnej pomocy kardiologicznej w szpitalu na Banacha. Tata raz po raz mówi, że niebawem on będzie dziadkiem a ja będę musiał zająć jego miejsce, zostać głową rodziny, przewodnikiem stada. A mnie to troche stresuje i czuję sie zagubiony. Nienawidzę ludzi i całego otaczającego mnie świata.